W ubiegłym tygodniu odwiedziliśmy mieszkańców Giżyna, którzy już od dwudziestu lat zmagają się z problemami generowanymi przez fermę norek. O tym jak wygląda codzienne życie obok takiej fermy, o stosunku władz lokalnych do skarg składanych przez mieszkańców i o potrzebnych zmianach rozmawialiśmy z Jolantą Parniak i Agnieszką Kielczewską.
STOP FERMOM: Od jak dawna działa ferma?
Od około 20 lat. Najpierw stanęły tu nasze domy, a później została tu wybudowana ferma. Wtedy nikt nie wiedział jakie to pociągnie za sobą uciążliwości. Z pierwszych lat od kiedy powstała mam 3 segregatory pism kierowanych do różnych urzędów. To było takie rzucanie grochem o ścianę. Właściciel fermy często się do tych nieprawidłowości przyznawał, dostawał drobne mandaty. Była skarga do WIOŚ-u, za jakiś czas przyjechała kontrola, jakieś tam zalecenia pokontrolne były, jakiś mandat i tak to leciało latami.
STOP FERMOM: Czy problem z plagami much występował od początku?
Tak, zmagamy się z tymi plagami much odkąd działa. Od dobrych kilku lat hodowca opryskuje całą wieś. Przez dwa ostatnie lata pracownicy fermy pryskają tylko na posesjach mieszkańców, którzy zgłaszają problem. W tym roku znowu much jest jednak tak dużo, że cała wieś została opryskana. Tyle tylko, że te opryski szkodzą też innymi zwierzętom. Kilka dni temu był przypadek, że otrute zostały pszczoły.
STOP FERMOM: Kiedy pojawia się najwięcej much?
Latem, w takie upalne dni, wtedy jest najwięcej. Wtedy nie ma już znaczenia pora dnia. Kilka dobrych lat temu robiliśmy zebrania, właściciel fermy przyjeżdżał na te spotkania, obrzucaliśmy go lepami z muchami i po tym zdecydował się na opryskiwanie wszystkich domów, dla świętego spokoju, bo ludzie ciągle dzwonili do niego, skargi składali w gminie. Te muchy były wszędzie, nawet w mieszkaniach, w szklankach. Jeśli się tego nie odczuje, to ciężko to sobie wyobrazić.
Zresztą to nie są takie muchy, które uciekają, gdy się próbuje je przegonić. Są namolne, pchają się do oczu, do uszu do nosa, wszędzie. Przykładowo wczoraj po pracy otwieram lodówkę i wylatują muszki. To taki widok dla nas już naturalny. Są wszędzie, po prostu wszędzie. Tego się nie da opisać to po prostu trzeba zobaczyć.
STOP FERMOM: Czy poza plagą much są jakieś jeszcze uciążliwości w związku z tą fermą?
Norki uciekają z fermy. Bardzo dużo jest ich w okolicy. Atakują nasze rodzime gatunki zwierząt, mogą nawet dzieci pogryźć. Ale to nie wszystko. Do tego dochodzi wzmożony ruch. Ciężarówki z karmą, zwierzętami, obornikiem. Niszczą nam drogi, tworzą koleiny. Są jeszcze problemy zdrowotne. Ludzie odczuwają duszności, mdłości. Na przykład przy fermie w Karsku jest szkoła. W ubiegłym roku, czy dwa lata temu był wywożony obornik. Dzieci w szkole wymiotowały, rodzice je odbierali, a dzieci zasłaniały się szalikami. Żaden z rodziców nie zdecydował się jednak złożyć skargi, bo wielu z nich pracuje na fermie.
STOP FERMOM: Jak oceniają Panie działania władz lokalnych w tej sprawie?
Nasze władze lokalne są jakby zaczarowane przez właściciela fermy. Niby zachowują się obiektywnie, ale tak naprawdę są po stronie właściciela fermy. Twierdzą, że on jest naszym mieszkańcem i ma swoje prawa tak samo jak my. Tyle tylko, że nasze prawa są ignorowane, a hodowcy wszystko wolno i może nam do woli niszczyć życie. Lokalne władze wmawiają nam, że tej ferm nie da się teraz zamknąć, że musiałaby bardzo duże odszkodowanie płacić, a ich na to nie stać.
STOP FERMOM: Czyli władze lokalne nie próbują rozwiązać tego problemu?
Czasem zadzwonią, upomną właściciela fermy. Po jednej z takich interwencji hodowca zaczął kilka lat temu stosować antyodoranty, bo śmierdziało strasznie, jak z otwartego szamba.
STOP FERMOM: A czy właściciel jest mieszkańcem tej gminy?
Tak, mieszka w miejscowości Karsko, gdzie też miał fermę norek. Była tam choroba aleucka, potem kwarantanna, więc nie było norek przez 3 lata. Teraz ponownie jest norkami zasiedlone. Staramy się udowodnić, że już ponownie musi mieć następne pozwolenia. Gmina twierdzi że nie. Typowo urzędnicza spychologia na korzyść inwestora, który zamierza jeszcze postawić kolejną fermę na kilka tysięcy sztuk bydła.
Nasza wojna o plan zagospodarowania przestrzennego dla Karska ciągnie się już czwarty rok. Zrobiliśmy wszystko, żeby zmienić wójta. Niestety sytuacja się powtarza. Nic się nie dzieje w tym kierunku, żeby te fermy przestały istnieć, wręcz przeciwnie. Do miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego planują włączyć pozwolenia na następne fermy norek i przemysłowy chów bydła.
STOP FERMOM: Czy słyszały Panie o projekcie ustawy odległościowej, która nakładałaby na hodowców obowiązek oddalenia dużych ferm od zabudowy mieszkalnej? Czy proponowane w niej 500 metrów jako górna granica rozwiąże wasze problemy?
Taka ustawa jest bardzo potrzebna, aczkolwiek naszym zdaniem nie ma odległości minimalnej. To ferma średniej wielkości. My mieszkamy około 200 metrów od jej granicy, a smród rozciąga się na przestrzeni kilku kilometrów. Czasem specjalnie jeździliśmy rowerami, sprawdzić jak rozciąga się ten smród i jest odczuwalny w naprawdę odległych miejscach.
STOP FERMOM: Rozważali Państwo wyprowadzenie się z tej wsi?
Ciężko jest. Prowadziliśmy gospodarstwo agroturystyczne i musieliśmy zlikwidować przez smród tej właśnie fermy. Muchy i smród były główną przyczyną. Jak mówimy, że Pan inwestor powinien zlikwidować fermę norek i przebranżowić się na coś innego, to jest to wykluczone, ale my nie mieliśmy innego wyjścia.
STOP FERMOM: Co Panie sądzą o wprowadzeniu zakazu hodowli zwierząt futerkowych?
Hodowle zwierząt futerkowych nigdy nie powinny powstać. Większość obywateli też uważa, że to powinno zniknąć. Nawet pracownicy mówią, że jakby była inna praca, to by woleli ją zmienić. Nie tylko ze względu na muchy czy nasze zdrowie, ale i cierpienie zwierząt i zatruwanie przez te fermy środowiska.
Z mieszkańcami Giżynia rozmawiał Marcin Rawa
Redakcja: Bartosz Cybulski