Kontraktowy model hodowli zwierząt, który dziś dominuje w wielu sektorach przemysłu mięsnego na całym świecie, wywodzi się z powojennych Stanów Zjednoczonych. Jego rozwój po II wojnie światowej był odpowiedzią na boom demograficzny i związany z nim wzrost zapotrzebowania na żywność. Stanowił też odpowiedź na poszukiwania bardziej efektywnych metod produkcji rolniczej.
W modelu kontraktowym korporacje z sektora agrobiznesu zaczęły oferować rolnikom umowy, na mocy których mogli oni hodować zwierzęta dostarczane przez te korporacje. Rolnicy zobowiązywali się do kupowania od nich paszy, leków oraz innych niezbędnych środków, a także do przestrzegania określonych procedur hodowlanych. W zamian otrzymywali gwarancję odbioru zwierząt po ustalonych cenach. To z pozoru korzystne rozwiązanie przekształciło niezależnych hodowców w wykonawców usług dla przemysłu.
Model kontraktowy w produkcji zwierzęcej szybko zyskał popularność, przede wszystkim dzięki swojej zdolności do intensyfikacji produkcji i zwiększenia kontroli nad każdym etapem procesu produkcyjnego – od chowu po przetwarzanie. Co więcej, pozwoliło to dużym korporacjom na znaczne zredukowanie własnego ryzyka biznesowego poprzez przerzucenie go na indywidualnych rolników, którzy sami musieli inwestować w infrastrukturę i borykać się z długami, podczas gdy korporacje czerpały główne korzyści finansowe.
Na kontrakcie
Model kontraktowy i jego konsekwencje dla hodowców zostały kilka lat temu przedstawione w dokumencie “Na kontrakcie” (Under Contract, 2016), wyprodukowanym przez Marcello Cappellazzi’ego i Sally Lee we współpracy z Rural Advancement Foundation International (RAFI USA), fundacją działającą na rzecz rozwoju zrównoważonego rolnictwa. Z rozmów z amerykańskimi hodowcami, którzy zgodzili się wypowiedzieć przed kamerą wynika, że ci, którzy zdecydowali się na współpracę (kontrakt) z tzw. integratorami (koncernami mięsnymi), stają się zależni od warunków narzucanych przez te potężne firmy. W ramach kontraktu koncerny oferują zwierzęta, paszę, know-how, a nawet pomagają w otrzymaniu kredytu na budowę fermy. Tu pojawia się pytanie. Dlaczego duże firmy mięsne, działające zgodnie z modelem integracji poziomej, a więc kontrolujące całą produkcję od wylęgani, przez produkcję pasz, opiekę weterynaryjną, a wreszcie ubój i przetwórstwo, nie chcą budować własnych ferm?
Pełna kontrola ale fermy “rodzinne”
Na to pytanie odpowiada Christopher Leonard, dziennikarz śledczy i jeden z bohaterów dokumentu. W 2008 zapytał Donalda J. Tysona, prezesa i dyrektora generalnego Tyson Foods, jednego z największych amerykańskich koncernów mięsnych, dlaczego z całej struktury, na której oparta jest produkcja drobiu, koncern nie inwestuje we własne fermy. Szef Tyson Foods miał wówczas odpowiedzieć, że nie chcą inwestować we własną infrastrukturę do utrzymywania zwierząt, bo kochają rodzinne gospodarstwa, chcą wspierać niezależnych hodowców i dlatego pozostawiają fermy w rękach przedsiębiorców.
Powyższe stanowisko zostało jednak zakwestionowane przez Leonarda, który analizował problem w swojej książce “The Meat Racket: The Secret Takeover of America’s Food Business”. Jego zdaniem fermy to jedyny element w systemie produkcji mięsa, na którym się nie zarabia. Z punktu widzenia koncernu, skrupulatnie optymalizującego zyski, nie ma żadnego powodu, aby inwestować kapitał w budowę obiektów, które same nie będą przynosiły zysków.
Konieczność zaciągnięcia kredytu na budowę fermy wzmacnia uzależnienie przedsiębiorców od koncernu, który w ramach kontraktu deklaruje stały odbiór zwierząt. W teorii hodowcy są więc niezależni i posiadają własne fermy. W praktyce jest to model produkcji bardzo silnie oparty na zależności hodowcy od integratora (korporacji).
Dodatkowy problem tkwi w braku równowagi sił między stronami kontraktu. Hodowcy, często mali, posiadający np. dwa kurniki i kilkadziesiąt tysięcy zwierząt, nie mają realnego wpływu na negocjacje kontraktów. Umowy mają zapewniać hodowcom stabilność. W rzeczywistości prowadzą często do poważnego zadłużenia. Wg. danych przedstawionych w dokumencie hodowcy drobiu na kontraktach wpadają w długi wynoszące od 500.000 do 2 milionów dolarów, co jest najwyższym poziomem zadłużenia w całym rolnictwie. W 2011 roku w USA ich zadłużenie wynosiło łącznie 5.2 miliarda dolarów.
Premie dla najlepszych hodowców
Trudną sytuację hodowców pogarsza prowadzony przez koncerny system tzw. turnieju – konkurencji między hodowcami. W ramach tej praktyki hodowcy rywalizują między sobą, aby w wyznaczonym czasie wyprodukować jak najwięcej mięsa, jak najniższym kosztem. Na tej podstawie integrator kalkuluje wynagrodzenia dla przedsiębiorców, nie uwzględniając przy tym wielu zmiennych, które mogą wpływać na finalny rezultat – takich jak stan stada, wpływ chorób czy jakość dostarczonej paszy.
Korporacyjny model rolnictwa nie tylko wywiera finansową presję na hodowców, ale również przyczynia się do problemów środowiskowych i społecznych. To hodowcy ponoszą odpowiedzialność wizerunkową za niski dobrostan zwierząt na fermach oraz problemy środowiskowe, które są efektem działalności ferm przemysłowych.
Nie tylko USA
W skali globalnej, model kontraktowy jest eksportowany do innych krajów, przede wszystkim rozwijających się. W Indiach, które są w czołówce największych producentów drobiu na świecie, około 80% produkcji jest już prowadzone w ramach kontraktów z firmami mięsnymi. Niestety wraz z modelem produkcji eksportowane są również nieuczciwe praktyki obciążające ryzykiem hodowców i utrudniające spłatę kredytów na budowę ferm.
Tucz kontraktowy w Polsce – przypadek Wipaszu
W Polsce model kontraktowy w produkcji zwierzęcej kojarzony jest głównie z tuczem świń, zwanym również tuczem nakładczym. Proceder i jego patologie zostały szczegółowo opisane w publikacjach śledczych Julii Daukszy dla FRONTSTORY.PL, a także w prasie branżowej, przede wszystkim za sprawą postępowania UOKiK wszczętego wobec Agri Plus (firmy należącej do koncernu Smithfield).
Praktyka znana z USA z powodzeniem jest jednak adaptowana przez duże polskie koncerny drobiarskie, takie jak Cedrob czy Wipasz. Obie firmy, posiadające zakłady w dotkniętym najwyższą koncentracją ferm drobiu rejonie Żuromina i Mławy, opierają znaczną część swojej produkcji na współpracy z kontraktorami.
Kilka lat temu koncern Wipasz otworzył nową ubojnię w Międzyrzecu Podlaskim – zakład, którego mocy przerobowych, tj. 450 ton mięsa dziennie, miała nawet pozazdrościć Mława. Na uroczystym wmurowaniu kamienia węgielnego nie zabrakło polityków. Wśród zaproszonych gości znaleźli się politycy PiS i PO, Artur Duszek i Stanisław Żmijan. Wówczas firma deklarowała, że zamierza oprzeć produkcję na lokalnych rodzinnych fermach położonych w promieniu 100 kilometrów od zakładu ubojowego. To jak sprawy potoczyły się później relacjonował na ubiegłorocznej komisji rolnictwa Daniel Dragan:
Powstanie zakład, który będzie przetwarzał setki tysięcy kurczaków, to były miejsca pracy, wiele obietnic, od tego się zaczęło. Natomiast w tej obietnicy było także, że ten surowiec – mięso – będzie kupowany właśnie od takich małych, lokalnych rolników. [Potem] Pan prezes firmy mówił, że jednak mu się odwidziało, że to się nie spina, surowiec jest słabej jakości, lepiej postawić wielkie fermy, które będą kontrolowane przez firmę, bo to jest dla nich zysk.
(Wiceprzewodniczący Rady Powiatu Bialskiego Daniel Dragan, Komisja rolnictwa i rozwoju wsi, 5 lipca 2023)
W wywiadzie przeprowadzonym przez Dominika Szczepańskiego z Gazety.pl Wiśniewski przyznał, że Wipasz pozyskuje żywiec z ponad 200 zakontraktowanych ferm, a własnych ma tylko kilka. Przy okazji stwierdził, że połowę ferm drobiu w Polsce powinno się zamknąć lub zmodernizować. Plany utworzenia zagłębia “Zielonych Ferm” wokół ubojni w Międzyrzecu Podlaskim miałyby więc stanowić odpowiedź na częste sytuacje niespełniania standardów firmy przez hodowców na kontraktach.
Wobec nowej strategii produkcyjnej Wipaszu hodowcy, którzy zainwestowali w budowę ferm, albo po prostu liczyli na pewny odbiór kurczaków przez duży pobliski zakład mogą stanąć w podobnej sytuacji, jak ich kontraktowi koledzy w USA.
Fermy rodzinne do lamusa?
Wipasz podjął decyzję o zmianie modelu produkcji. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć czy firma zakończy kontrakty z hodowcami stawiając całkowicie na własne “zielone fermy”. Wiśniewski nie ukrywa, że to ogromna inwestycja wymagająca dużych nakładów. Pytanie czy przejście na produkcję opartą wyłącznie na własnych fermach, byłoby Wipaszowi i innym koncernom mięsnym na rękę?
Z jednej strony mamy bowiem wypowiedzi o konieczności likwidacji połowy ferm drobiu w Polsce, czy o potrzebie odłączenia kroplówki mniejszym hodowcom, a z drugiej pełną świadomość, że branża mięsna czerpie z tego “skansenu” konkretne wizerunkowe korzyści. Duże firmy związane z produkcją zwierzęcą korzystają z zaufania społecznego, jakim społeczeństwo daży rolników, producentów naszej żywności. Korzystne jest utrzymywać pozór, że rolnictwo w Polsce jest monolitem i że nie jest wewnętrznie skonfliktowane. Ten dziwny mariaż utrwala brak odpowiednich ustaw, w tym prawnego zdefiniowania fermy przemysłowej.
Taka definicja nie tylko wprowadziłaby symboliczny rozdział między dużymi koncernami, fermami przemysłowymi i gospodarstwami prowadzonymi w sposób zrównoważony. Zakwalifikowanie ferm, które znacząco oddziałują na środowisko jako odpowiednio opodatkowanego przemysłu, stanowiłoby krok w kierunku realnego wdrożenia zasady “zanieczyszczający płaci”. Pomogłoby też wyrównać szanse na rynku zdominowanym dziś przez największych producentów. Do tego potrzebna byłaby oczywiście wola polityczna i troska o coś innego niż tylko wzrost gospodarczy.