Z dużym niepokojem przyjęłam wiadomość o uciążliwościach, jakie powoduje chlewnia w miejscowości Domaszkowice. Nazwa wioski jest mi znana. To moje rodzinne strony, zaledwie kilkanaście kilometrów od wiejskiego domu, w którym we wczesnej młodości spędzałam każde lato. Odkąd wiem, z jakimi problemami wiąże się bliskie sąsiedztwo ferm przemysłowych, obawiałam się, że taka inwestycja mogłaby pewnego dnia powstać w moich ukochanych Szybowicach. Teraz przekonałam się, że problem nie jest wcale tak odległy.
Zaledwie kilka miejscowości dalej mieszkańcy cierpią z powodu nieustannego smrodu i zamuszenia. Ale to nie jedyne problemy wywołane przez nieodpowiedzialne zarządzanie chlewnią. W Domaszkowicach, gdzie rozmawialiśmy z mieszkańcami o życiu obok przemysłowej fermy trzody chlewnej, poznaliśmy też pana Henryka Hryniuka. Sąsiedztwo chlewni być może już niedługo zupełnie odbierze mu możliwość hodowli ryb, którą zajmował się przez długie lata. Poznajcie jego historię.
Jaka jest historia współistnienia chlewni i prowadzonych przez pana stawów rybnych?
Te stawy powstały w połowie lat 80. Wcześniej były tu niezagospodarowane łąki niskiej wartości, więc spółdzielnia zdecydowała się na budowę stawów. W tej chwili są tu prawie 22 hektary lustra wody. Chlewnia została wybudowana pod koniec lat 70. Wówczas tuczniki nie zagrażały stawom ani środowisku, ponieważ intensywność hodowli nie była tak duża. Przestrzegano prawa i dobrej praktyki rolniczej. Przez cały czas gromadzono gnojowicę zgodnie z obowiązującymi normami. Po żniwach, po fermentacji było to wywożone na pola i przeorywane. Kiedy z czasem hodowla przestała być opłacalna, ferma została zamknięta. Potem pojawił się obecny inwestor – wprowadził swoje zwierzęta i rozpoczął intensyfikację hodowli.
Jak intensyfikacja hodowli na fermie odbiła się na hodowli ryb?
Wraz ze wzrostem pogłowia na fermie świń spadały nasze wyniki produkcyjne na stawach. Nie mówię już o kosztach, ale o samych rybach. Ryby po prostu znikały. Już w tamtym roku dostrzegliśmy problem z ich śnięciem, ale nie wiedzieliśmy jeszcze, dlaczego tak się dzieje.
Czy udało się ustalić bezpośrednią przyczynę złej kondycji ryb?
Ferma świń jest kilkadziesiąt metrów od stawów. Dookoła są grunty, na które wywożona jest gnojowica. Problem w tym, że nie jest wywożona zgodnie z dobrą praktyką rolniczą. Jest wylewana punktowo, między lasami, nad ciekiem wodnym, na gruntach podmokłych. Każde zagłębienie, które tu się pojawia, wypełnione zostaje gnojowicą. Prędzej czy później spływa to wraz z wodami gruntowymi do rowu zasilającego stawy, a dalej do Nysy Kłodzkiej. A przecież wszyscy wiemy, że Wrocław pije wodę właśnie z tej rzeki. We Wrocławiu mieszkają moje dzieci, moje wnuki i nie godzę się na to, żeby piły wodę wraz z gnojowicą, nawet jeśli jest oczyszczona.
Gnojowica zmienia diametralnie stosunki w stawach. Ryby dostają zapalenia nekrotycznego skrzeli. Skrzela po prostu gniją. Ryby nie mają czym oddychać i duszą się. Jest to typowa choroba siedliskowa. Jej postęp jest bardzo szybki i trudny do powstrzymania. Latem, wraz ze wzrostem temperatury, gnojowica w stawach zaczyna fermentować. To zakłóca biologię ryb, które w efekcie przestają żerować. Tak się działo tego lata.
Na stawach zanieczyszczonych gnojowicą pojawił się kożuch fermentacyjny na powierzchni wody. Zanieczyszczone stawy porastają, są przeżyźnione. Zbyt duża ilość azotu powoduje, że rosną tu różne niepożądane rośliny – kotwiące, pływające, korzeniące się. Usuwanie ich zabiera nam dużo czasu i pracy. Ryba musi przecież w czymś pływać. To się powtarza co roku.
Jakie pan widzi rozwiązanie tej sytuacji?
Nie byłoby problemu, gdyby to było wylewane zgodnie z dobrą praktyka rolniczą i przestrzeganiem dawek polewowych. Przecież są na to rozporządzenia. Azotu, o który głównie tu chodzi, nie może być więcej niż 170 kg w czystym składniku na hektar – z różnych źródeł, nie tylko z gnojowicy. Niestety inwestor tego nie przestrzega. Myślę, że inwestor nie ma po prostu tyle areału gruntowego, aby to wszystko robić zgodnie z prawem.
Jakie kroki zostały podjęte do tej pory? Zakładam, że próbował już pan interweniować w tej sprawie.
W lipcu 2020 udało się udokumentować, jak gnojowica płynęła ciekiem, z którego zasilane są stawy. Znów rozpoczęły się śnięcia. W sumie przez całe lato próbowaliśmy je leczyć oraz walczyć o zmniejszenie strat. W tym roku odłowiliśmy zaledwie 10%, maksymalnie 15% tego, co powinniśmy odłowić. W poprzednich latach też nie było różowo. To mija się z celem. Ta chlewnia likwiduje nam stawy. Najgorsze, że aparat państwowy nabiera wody w usta. WIOŚ, któremu społeczeństwo płaci za ochronę środowiska, broni truciciela. Takie jest moje odczucie.
Pod koniec listopada sprawa z zalaniem stawów gnojowicą znów się powtórzyła i ponownie przyjechali inspektorzy WIOŚ. Ale nic się nie zmieniło. Ferma jak truła, tak truje nadal. Pytam więc, po co nam taka instytucja?! Jestem zbulwersowany, bo ciężko tu pracujemy, dbamy o to wszystko, a efektu nie ma praktycznie żadnego. Wody Polskie też nie reagują, pomimo że inwestor zatruwa rzekę, Nysę Kłodzką. Zostaliśmy z tym sami. Mam zdjęcia pokazujące punktowe wylewanie gnojowicy. Dowody są, ale ich interpretacja przez powołane do tego instytucje czy służby państwowe to już odrębna historia.
Jakie ryby są tutaj hodowane?
Hodujemy tutaj głównie karpia w cyklu zamkniętym – od tarła po rybę handlową. Mamy swoje tarło, potem wylęg, później z wylęgu jest narybek, kroczek i dopiero jest ryba handlowa. Mamy też inne gatunki ryb takie jak szczupaki, sumy, amury, tołpygi, liny. Jako przyłów gdzieś się trafi karaś, płoć czy okoń. To są bardzo smaczne ryby, ale te stawy to również ogromny walor przyrodniczy. W rowie zasilającym żyje śliz, w Polsce objęty ścisłą ochroną, ciekawe czy jeszcze tam jest?
Proszę opowiedzieć więcej. Jakie gatunki odwiedzają te stawy?
Mamy tu mnóstwo ptactwa wodnego. Kaczki, perkozy, kurki wodne, łyski, łabędzie, które się tu rozmnażają, co roku 3–4 gniazda. Spotykamy również zielonkę (objętą ścisłą ochroną
gatunkową), zimorodki i błotniaki stawowe. Zalatują również żurawie i bociany czarne. Oczywiście o czaplach, czy kormoranach nie wspominam, bo ich nie lubimy, podobnie jak wydr [śmiech]. Ale co zrobić, taka jest przyroda. W pobliżu, w Lesie Kubickim, bielik ma gniazdo i co roku wyprowadza tu młode. Zaglądają do nas, łowią ryby, ale im nie przeszkadzamy. Jesienią przylatują rybołowy, choć w ostatnich latach coraz rzadziej. To, co piszą w prasie, że rybołowy są na wyginięciu, trzeba chyba jednak potwierdzić. Szkoda tego.
Jaki pan przewiduje koniec tej historii? Czy ma pan nadzieję na uratowanie działalności spółdzielni?
Praktycznie jesteśmy już w likwidacji. Nie ma sensu dalej tego utrzymywać. Należałoby po prostu zlikwidować tę chlewnię. Inaczej nie da się tu żyć. Duńczycy – bo to, co jest tu produkowane, idzie do Danii – mają mięso, inwestor pieniądze, a my – skażone środowisko. Tak wygląda ta nasza ukochana ojczyzna.
Z Henrykiem Hryniukiem z Rolniczej Spółdzielni Produkcjnej w Wyszkowie rozmawia Nadina Dobrowolska