Z pozoru wygląda jak dziesiątki innych miejsc rozsianych po wschodnim Mazowszu – rzędy domów przy cichej, lokalnej drodze, sady i ogródki za płotami, krowy pasące się leniwie na tle rozległych łąk, od czasu do czasu przebiegający przez drogę lis albo sarny w oddali. Sewerynówka. Miejsce, którego nazwa jeszcze niedawno nie pojawiała się nigdzie poza rejestrami gminnymi i listami wyborczymi. Wieś jak każda inna – dopóki nie stała się miejscem protestu.

Bo coś się tu wydarzyło. Coś, co sprawiło, że mieszkańcy – nieprzyzwyczajeni do organizowania protestów, konferencji prasowych i sporządzania urzędowych pism – zaczęli działać. Zwoływać zebrania, pisać petycje, zakładać profile w mediach społecznościowych, rozmawiać z dziennikarzami, organizować się. Połączył ich lęk. Ale jeszcze bardziej – odpowiedzialność. Za siebie, za dzieci, za domy stanowiące dorobek ich życia, za otaczającą ich naturę. 

Komitet Protestacyjny “NIE dla fermy w Sewerynówce”

Plan budowy potężnej fermy drobiu w Sewerynówce – dziewięciu kurników, w których w ciągu roku hodowano by ponad pięć milionów brojlerów – to także historia o tym, jak wspólnota nagle musi nauczyć się mówić językiem oporu. Jak ci, którzy dotąd żyli obok siebie, zaczynają żyć dla siebie nawzajem. Jak spokojna wieś zamienia się w miejsce debaty o tym, czym jest dobro wspólne – i kto ma do niego prawo.

To nie będzie reportaż o kolejnej inwestycji na zawłaszczanym przez przemysł drobiarski Mazowszu. To będzie opowieść o tym, co znaczy wspólnota, gdy staje się celem sił większych niż ona sama – i jak się przed nimi bronić.

O planach budowy mieszkańcy Sewerynówki dowiedzieli się jak zwykle – nie z ogłoszenia w mediach, nie z konferencji prasowej, nie z listu od inwestora. Dowiedzieli się „pocztą wiejską” – od zaniepokojonego sąsiada, z ogłoszenia na słupie informacyjnym, z krążącego między domami dokumentu. W miejscu, gdzie największe zmiany zachodzą zwykle powoli – jak wiosna w glebie – ta wiadomość była jak grom z jasnego nieba.

Dziewięć kurników. Ponad siedemset siedemdziesiąt tysięcy brojlerów w jednym cyklu. Pięć milionów ptaków rocznie [sic!]. Do tego ciężarówki, hałas, tonaże paszy i odchodów, odór. I to wszystko niespełna dwieście metrów od domów, w sercu wsi, która do tej pory była cicha, zielona i – po prostu – ich.

Nie powinno chyba nikogo zdziwić, że problem nie dotyczy tylko jednej wsi. Odory nie znają przecież granic. Dlatego do protestu dołączyli mieszkańcy innych miejscowości.

„Nie po to całe życie inwestowaliśmy w nasz dom i gospodarstwo, żeby teraz ktoś budując tu fermę drobiu odebrał nam dobre warunki do życia i bezpieczeństwo. Kto będzie chciał mieszkać obok takiej fermy?” – mówi Anna Gawryś z sąsiedniej wsi Łazówek, która miałaby graniczyć z planowaną inwestycją. „Smród, hałas, ciężarówki jeżdżące pod samymi oknami – przecież to odbierze nam nie tylko spokój, ale i wartość naszych domów. Nikt tu nigdy nie pomyślał, że coś takiego może powstać, tak blisko nas, mieszkańców”.

A przecież to miejsce nie było tylko przestrzenią do życia. To była inwestycja międzypokoleniowa – miejsce, z którym wiązali przyszłość swoich dzieci. „Chcemy, żeby zostały na gospodarce, a nie uciekały stąd przez smród, hałas i zagrożenie zdrowia” – dodaje pani Anna.

To właśnie dzieci – ich zdrowie, przyszłość, możliwość spokojnego życia – stały się często najmocniejszym argumentem przeciwko inwestycji. Ale nie jedynym. Pani Mariola Wyrzykowska-Butini z Sewerynówki wskazuje na ogromne ryzyko związane z przyrodą, która otacza wieś.

Komitet Protestacyjny “NIE dla fermy w Sewerynówce”

„Nasza wieś leży w otulinie parku krajobrazowego. To Nadbużański Obszar Chronionego Krajobrazu. Niecałe 2 km od planowanej fermy jest obszar Natura 2000. Dla ptaków te 2 km to żadna odległość – mamy ich tu mnóstwo. A teraz ktoś chce tu wcisnąć fermę, z której pomiot kurzy ma być  wywożony do biogazowni lub służyć jako nawóz naturalny. A co z ptasią grypą i innymi chorobami?”.

Mieszkańcy obawiają się również o zasoby wodne. W czasie suchych miesięcy mieszkańcy już teraz zmagają się z problemem braku wody w studniach i gospodarstwach. „Ferma ma pobierać ogromne ilości wody. Jak oni chcą to wszystko zasilić z wodociągu, skoro latem my nie mamy często wystarczająco wody dla siebie i zwierząt?” – pyta Mariola. I nie jest to pytanie retoryczne.

Ale prawdziwy moment mobilizacji przyszedł, gdy okazało się, że inwestycja nie jest tylko mglistym planem. Dokumenty trafiły już do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Warszawie, a decyzje – jedna po drugiej – zaczęły spływać do gminy. Korzystne dla inwestora. Marszałek województwa – na „tak”. Sanepid – na „tak”. Wody Polskie – na „tak”.

Wtedy społeczność pokazała, jak bardzo zależy jej na tej ziemi.

Zawiązano Komitet Protestacyjny. W krótkim czasie odbyły się zebrania wiejskie, rozmowy z prawnikami, zbieranie podpisów. Ruszyły pisma do urzędów, próby dotarcia do decydentów, pierwsze posty na Facebooku. Ci, którzy znali się z codziennych mijanek na drodze, teraz zaczęli tworzyć coś więcej niż sąsiedztwo – wspólnotę, której siłą stało się to, co ich połączyło: troska o miejsce, w którym chcą żyć.

“Nasza okolica to cicha, zielona część gminy. Spokój, świeże powietrze. Tu przez lata jedynym dojazdem była szutrowa droga”. 

To, co dla mieszkańców było oczywiste od początku – że inwestycja jest szkodliwa, niepotrzebna i nieproszona – w urzędowym języku zaczęło przyjmować formę „braku przeciwwskazań środowiskowych”. Każde kolejne uzgodnienie pozytywne działało jak zimny prysznic. Skoro nawet Marszałek Województwa Mazowieckiego – mimo że otrzymał apel mieszkańców zawierający szereg konkretnych argumentów: od obaw o degradację środowiska, przez ryzyko zniszczenia lokalnych dróg przez ciężki transport, zagrożenia dla zdrowia, negatywny wpływ na lokalne rolnictwo, aż po nieodwracalną zmianę krajobrazu i sprzeczność inwestycji z celami ochrony Nadbużańskiego Obszaru Chronionego Krajobrazu – nie dostrzega w tym planie problemu, skoro Sanepid nie wnosi zastrzeżeń, a RDOŚ w Warszawie opiniuje inwestycję pozytywnie, to czyj głos naprawdę się dziś liczy?”

Głos mieszkańców, jak się okazało, musi być podnoszony głośno. Komitet Protestacyjny zaczął więc dokumentować każdy krok, pisać do mediów, wzywać radnych i wójta gminy do zajęcia stanowiska. Przewodniczący Rady Gminy zapewnia, że radni „są przeciwni inwestycji”, ale mieszkańcy chcieliby żeby zmaterializowało się to w formie uchwały lub innego oficjalnego dokumentu. 

W tej ciszy  władz lokalnych, jeszcze bardziej wybrzmiał głos tych, których fermy mają dotyczyć bezpośrednio. Jednym z nich jest sołtys wsi, pan Kamil Danielak. „Jako sołtys zwracam się z apelem do inwestora: proszę, wycofajcie się z tego pomysłu” – mówi. „Ta ferma to nie tylko ogromna, niepasująca do naszego krajobrazu zabudowa – to przede wszystkim źródło zagrożeń i uciążliwości, które całkowicie zmienią życie nas wszystkich”.

W raporcie środowiskowym złożonym przez inwestora wprost przyznano, że ferma nie będzie dla otoczenia obojętna, że może mieć wpływ na komfort życia ludzi sąsiadujących z tą instalacją. Dla mieszkańców Sewerynówki nie jest to już więc kwestia interpretacji – to fakt potwierdzony przez samych autorów raportu. „Dlaczego chcecie odbierać nam to, co dla nas najważniejsze – spokój, świeże powietrze, poczucie bezpieczeństwa?” – pyta pan Danielak, kierując swój apel również do władz gminy. „Proszę, niech głos mieszkańców będzie dla Pani [wójt – przyp. Stop Fermom] ważniejszy niż interes prywatnej firmy”.

Komitet Protestacyjny “NIE dla fermy w Sewerynówce”

Mieszkańcy przypominają: to oni są częścią tej gminy. To ich dzieci chodzą do lokalnych szkół, to ich podatki zasilają budżet, to ich domy i gospodarstwa przez pokolenia budowały lokalną wspólnotę. Tym trudniej pogodzić się z poczuciem, że ich głos pozostaje pomijany – jakby w tej sprawie nie liczyło się już dobro wspólne, a decyzje zapadały gdzieś obok nich.

Co istotne, inwestor nie pochodzi z Sewerynówki, nie mieszka nawet w tej gminie. Prowadzi już fermę w sąsiedniej gminie Ceranów. Dla mieszkańców Sewerynówki to kolejny dowód na to, że nie ma tu mowy o „rozwoju lokalnym”, o „miejscach pracy”, o „wspólnym dobru”. Jest natomiast prosty schemat: wybudować, produkować, zarobić – a potem zostawić ludzi z problemem, który będzie ich przerastał latami.

Z Sewerynówki widać szeroko otwarte łąki i zagajniki, które wiosną i latem brzmią śpiewem ptaków. To nie jest tylko poetycki obrazek – okolica leży w otulinie Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego i w granicach Nadbużańskiego Obszaru Chronionego Krajobrazu. Zaledwie dwa kilometry dalej rozciąga się obszar Natura 2000 – specjalna strefa ochrony ptaków. „Dla ptaków te dwa kilometry to żadna odległość – mamy ich tu mnóstwo. Cały czas latają i chodzą po okolicznych polach” – mówi Mariola Wyrzykowska-Butini, mieszkanka Sewerynówki, której dom miałby się znaleźć 200–300 metrów od planowanej fermy. „W ogóle dużo u nas dzikich zwierząt – całe bogactwo przyrody. Spotykamy je często też na naszej drodze gminnej”.

Smród, hałas, ruch ciężarówek – wszystko to znane już z dziesiątek innych miejscowości w Polsce, które zmagają się z konsekwencjami rozwoju przemysłowego chowu. Dla mieszkańców Sewerynówki ten model rozwoju wsi, oparty na skrajnej koncentracji hodowli, jest nie do przyjęcia. Nie chcą żyć w krajobrazie zdominowanym przez fermy. Nie chcą, by ich codzienność podporządkowano interesom jednej branży. Mówią wprost: taki kierunek dla żadnej wsi nie jest przyszłością – ani tu, ani nigdzie indziej.

Komitet Protestacyjny “NIE dla fermy w Sewerynówce”

„Mieszkańcy przez lata inwestowali we wspólnotę, która opierała się na wzajemnym zaufaniu i współodpowiedzialności. „Nawet oddaliśmy gminie kawałek ziemi, żeby można było zrobić asfalt. Inni sąsiedzi też tak robili – dla dobra wspólnego” – opowiada Zbigniew Grądzki. „A teraz mają po tej drodze jeździć ciężarówki obsługujące coś, czego tu nikt nie chce? Przecież to byłby absurd!”

Tę więź społeczną – wspólnotę, która rozumie współodpowiedzialność za miejsce, w którym żyje – próbuje teraz rozerwać model inwestycji, który ignoruje lokalny kontekst, lokalne relacje, lokalny głos. Ferma nie powstaje po to, by służyć mieszkańcom. Powstaje obok nich, pomimo ich sprzeciwu, ponad ich głowami.

“Władze lokalne, które nie mają kompetencji, by samodzielnie i krytycznie ocenić raport środowiskowy, nie powinny ograniczać się do biernego przyjmowania opinii i uzgodnień wydawanych zza biurka przez instytucje takie jak RDOŚ, Sanepid, Wody Polskie czy urząd marszałkowski – podkreśla Bartosz Zając z Koalicji Społecznej Stop Fermom Przemysłowy. – To, że prawo wymaga tych uzgodnień, nie oznacza, że decyzja o wydaniu zgody na inwestycję nie należy ostatecznie do gminy. To właśnie samorząd powinien reprezentować interes mieszkańców i chronić ich dobro, a nie zasłaniać się neutralnością urzędu czy bezwładem procedury. Jeśli nie ma wystarczającej wiedzy, by samodzielnie ocenić raport inwestora, gmina powinna zlecać sporządzenie kontrraportu, powinna wspierać mieszkańców w działaniach eksperckich i prawnych. Tymczasem niemal zawsze to mieszkańcy – a nie urząd – pokrywają koszty opinii biegłych, kancelarii prawnych, organizacji protestów i spotkań. Nie mamy dziś w Polsce prawa skutecznie chroniącego mieszkańców wsi przed uciążliwościami ferm przemysłowych. Ale to nie zwalnia samorządów z odpowiedzialności. To nie odbiera im prawa – ani obowiązku – by podejmować działania w imieniu wspólnoty, której przewodzą.”

Liczymy na to, że władze gminy Sterdyń staną na wysokości zadania. Że pokażą, iż samorząd może być sojusznikiem mieszkańców – nie tylko wtedy, gdy nie trzeba się sprzeciwiać nikomu, ale właśnie wtedy, gdy to sprzeciw jest najtrudniejszy.